Strony

sobota, 15 marca 2014

4. Sensy moralności.

-Sto pięćdziesiąt osób wystarczy?- wymruczała mu do ucha.
(Tak... Wymruczała, cały zespół usłyszał każde słówko.)
Nie odpowiedział.
Znowu kurde myślał o Cathy...
Nie w sensie, o który śmiało możnaby go brutalnie oskarżyć.
Miłość w tymże absurdalnym znaczeniu, wyrażającym się poprzez latanie w chmurach, przeminęła.
Zostało coś zupełnie innego...
Czuł się jak staruszek, który od najcudowniejszych lat był z jedną kobietą, przeżył z nią całe życie.
(Paradoks, bo przecież był wtedy tylko dwudziestoletnim szczeniakiem.)
Ale to była elementarna prawda o ludzkości.
Namiętność się kończy, stajemy się sobie znani do każdej kropeczki na naszym ciele.
Dotykamy się na ślepo, na pamięć.
Wiemy doskonale, który punkt zaboli, a który wzbudzi rozkosz obiektu naszych uczuć.
Niestety, pozostaje piętno destrukcji. Z którego zaczynamy sobie zdawać sprawę.
Wszystko przemija.
Ale jest jeszcze miłość przyjaźni.
Troska o drugą osobę, trzymanie jej ręki gdy jest chora, kochanie jej nawet wtedy gdy pojawią się zmarszczki.
Gdy piękna, młoda skóra przestaje być gładka.
Gdy mocna wyprostowana sylwetka kurczy się, a silne plecy zaczynają opierać na lasce.
Chyba żadna para, przyciągająca sobie, iż nie opuści się aż do śmierci, nie rozważa tych aspektów.
"Bądźmy piękni i młodzi...
Jedzmy na miesiąc miodowy i nigdy nie dorastajmy...".?
Nie, nie... To bzdury.
Bzdury i ułuda.
I jeżeli w ten, opiekuńczy sposób zdefiniowano by miłość to owszem...
Ciągle kochał swoją pierwszą, poważną dziewczynę...
-I salę w zamku... Słyszysz w ogóle co ja do Ciebie mówię- blondynka niemal wsadziła mu do oka, długaśny, czerwony paznokieć- kotku... Czy Ciebie w ogóle interesują  nasze plany?
Nasze?
-Taaak...- westchnął- może pogadamy na osobności- dodał, widząc, że gdy Maja otworzyła usta, wszyscy skoczkowie, (nawet słuchający ostatnio tylko muzyki klasycznej Loilzl), założyli słuchawki, racząc się kawałkami ciężkiego metalu.
-Kochanie, o czym ty mówisz?- spytał, gdy zaczęli już przechadzać się w okół terenu Bergisel.
-No, o moich urodzinach- wypiszczała.
-Yyy...Przyjęcie w sali zamkowej, na urodziny... Ale po co Ci sto pięćdziesiąt osób?
-No... Sto pięćdziesiąt bez dziennikarzy- zaśmiała się.
-Słuchaj skarbie, a może trochę mniej szumu, pojedziemy gdzieś tak po ludzku, we dwoje, ja i ty, co?- spróbował desperacko- możesz wziąć parę przyjaciółek- dodał zrezygnowany, widząc co dzieje się z twarzą dziewczyny.
To właśnie była Maja.
Nigdy na niego nie wrzeszczała, nie unosiła się. Uważała, że częstotliwość kłócenia się z nim, zamęczyłaby jej wypielęgnowaną twarz.
Zawsze po prostu tupała przysłowiowo nogą i używała szeptu, tak scenicznego, iż w przeciągu dwóch kilometrów nie dało się go zagłuszyć.
Albo zamykała się w sobie, idąc do łazienki, a potem spędzając noc w pokoju gościnnym na pogaduszkach z koleżankami z branży.
A on ulegał.
Bo zawsze wyobrażał sobie, że przez jego opór stanie się coś złego.
Czegoś nie zauważy.
Znowu kogoś straci.
-Człowieku- parsknęła- jesteśmy młodzi, piękni i bogaci, a ty chcesz uciekać przed kamerami i chować na jakiejś bezludnej wyspie? Na Karaiby możemy jechać w Boże Narodzenie.
-Wtedy...Przecież to święta. Najpiękniejszy dzień w roku...
-Kurde, chyba nie myślisz, że zniosę drugą z rzędu wigilię z twoimi rodzicami, rodzeństwem i całą resztą tej szopki. Tłuczące, obsmarowane masłem ciastka z glutaminianem sodu, plamiący obrus barszczyk, a na deser piosenki ludowe, od których głowa boli. I jeszcze twój, cholerny siostrzeniec kruszący na moją suknię. Kto pilnuje takie bachory?
A poza tym, wiesz...- zamrugała wyzywająco oczami.
-Nie, nie wiem- odparł z miną zadręczonego ciężkim dniem szkolnym dziecka.
-Nigdy o mnie nie myślisz- stuknęła obcasem o wybrukowaną dróżkę między boksami zawodników- Jezu, jaki tu syf, sprząta ktoś tą ruderę?
Chłopak znów spojrzał w niebo.
Czemu ona ciągle jedzie po jego bliskich i po Bergisel?
Bergisel, która była najkochańszą z jego sióstr.
Na której odnosił pierwsze sukcesy.
Na której wypił pierwszy kieliszek szampana.
Na której oszołomiony, stał się zupełnie niechcący obiektem uwielbienia nastolatek.
I właśnie w Insbrücku zobaczył Catherine po jednym z treningów.
Tu całował ją po raz pierwszy, tu spytał ją czy z nim zamieszka.
Wszystko zupełnie prosto, nieromantycznie i bez szczególnych okoliczności. Nie uratował jej przed wypadkiem czy brutalnymi bamdytami, nie podarował swojej kurtki na padającym ulewnie deszczu.
Po prostu podszedł do niej gdy dopingowała brata, poszli na kawę, chwilę się kumplowali, a potem zaiskrzyło.
Banalnie, banalnie i życiowo.
Żadne Paryże i Wenecje...
-Masz mi się oświadczyć!- ta deklaracja ponownie zamknęła przed nim brutalnie drzwi do krainy snów- po to marzy mi się ten zamek.
Przykucnął na ziemi, kompletnie nie wiedząc co ma sądzić o zdaniu, które właśnie usłyszał.
-Maja... Przecież my jesteśmy zaręczeni od trzech miesięcy- wydukał.
-Ok, ok, ale jeszcze nikt o tym nie wie. Chcę gratulacji, toastów, pytań dziewczyn w studiu, artykułów w prasie. Znowu nie kojarzysz...
-Przepraszam- spuścił oczy- zamyśliłem się.
-Znowu o tej lali, która nie miała siły, żeby żyć... Kurde, dumaj o niej do ukichanej śmierci, ja Ci nie zabraniam. Ale koduj przynajmniej to co do Ciebie mówię, zgoda?
Jego gest był na "tak".
Zbyt szanował kobiety, żeby wyrzucić z siebie to co cisnęło mu się na usta.
Wrócił do boksu.
Chłopcy siedzieli w milczeniu, każdy ze swoją parą słuchawek na uszach i patrzyli na niego z tradycyjną już dezaprobatą.
-Boże, już?- jęknął Manu- zapłacę cały swój majątek zespołowi, który napisze muzykę skutecznie zagłuszającą ten skowyt.
-Co ty w niej widzisz?- zadał z zabójczą precyzją pytanie Michi.
Zacisnął usta.
-Wiecie... Albo ja nie wiem- uzupełnił.
Bo co? Mógł znowu zacząć nawijać, że tak bardzo mu pomogła. Że zamiast marudzić i zdziwaczeć ciągle był aktywny, skakał i odnosił sukcesy. Że czasem gdy miała dobry humor, mógł się jej zwierzyć, licząc na wysłuchanie. Że gadała na temat swojego nowego makijażu, czy koloru koronki w sukience, zabierając mu sprzed oczu jego prywatny świat, strach i obawy.
To wszystko była prawda, szczera i czysta.
Ale była też druga strona medalu.
-Kurcze, wiem, że wszyscy jej nie znoszą...
-Nie wszyscy. Ci, którym na tobie zależy. Którzy chcą twojego szczęścia.
-W pewnym sensie ją kocham- wyjął z lodówki Red Bulla i łapczywie wlał sobie zawartość puszki do ust- ją też. To się nie wyklucza, serio.
-Są też plusy- uzupełnił pocieszająco Kofler- dostałem psa, nie musząc specjalnie jechać po niego do schroniska i nie wypełniając żadnych druczków.
-Mogę go odwiedzić...
-Nie no, wpadaj. Tylko wiesz jaka była umowa, wezmę go z dobroci serca, ale już nie oddam. Załatwiaj sobie nowego...
-Jasne...- umilkł na chwilę, to nie Kofi i zwierzęta były tym o czym chciał teraz mówić- czemu Cathy oddała serce jakiejś lasce? Czemu to stało się bez mojej wiedzy, nic na ten temat nigdy nie mówiła. Skąd taka zachcianka...
-Wymyśliła to przecież jako siedmiolatka. Rodzice chodzili do pracy, siedzieliśmy całe dnie sami. Kiedyś przewijała kanały telewizyjne i natrafiła na jakiś paskudny horror. Nie mogła potem spać i cholernie bała się śmierci.
-Ona często leżała bezsennie. Nawet gdy wszystko układało się nam świetnie i w dzień miała genialny humor. Mówiła, że to problemy hormonalne...
-Problemy? Dokładnie nie wiem, ale środki uspokajające łykała od maleńkości. Potem odłożyła, jak się poznaliście. Mówiła, że żadnego lęku już nie ma...Że nic jej nie dusi w środku.
-Każdego czasem dusi- wtrącił się pocieszająco Haybock.
-Wiem. Ale, miałeś skończyć o jej sercu.
-Nie wiem jak przeczytała o tych, całych przeszczepach. Ale kiedyś, kilka lat później, jak kopałem piłkę z kolegami przed domem, to przyszła z takim rozanielonym wyrazem twarzy. Opowiedziała mi, dziecinnym językiem, że jak ktoś nie żyje to może dać swoje serduszko, komuś kto nie ma własnego i ono dalej bije, a przecież jest najważniejszym elementem człowieka. Pamiętam to podniecenie w jej głosie, piszczała, że serce to dusza, że ona pożyje sto lat, a potem da swoje jakiemuś choremu dziecku i w sumie będzie pod dwieście. A ponadto podobno ludzie po przeszczepach, przyjmują jakieś cechy charakteru od dawcy. Moja mała, słodka, naiwna siostrzyczka... Chciała żeby świat ją doceniał, a ciągle wydawała się sobie taka beznadziejnie niedoskonała.
-Czemu ja tego nie wiem...- ukrył głowę w ramionach, poczym nagle uniósł ją z przerażającą gwałtownością- zaraz... To z tymi cechami to prawda.
-Lekarzem to ja nigdy nie będę, ale... Coś w tym chyba i jest, jakieś połączenie w głębi mózgu. Kto z nas nie chciałby poznać osoby, która tak czy siak uratowała nam życie. Dowiedzieć się jaka była, co kochała, na czym jej zależało...
-Chwilkę... Ta dziewczyna żyje, gdzieś jest... A gdybym ją znalazł?
-Morgi, ale po co?
-Żeby z nią porozmawiać! Zobaczyć gdzie jest, czym się zajmuje. Może patrzeć uważniej. Jest szansa, że wreszcie coś pojmę.
Chcąc się przewietrzyć wybiegł z boksu, porywając ze sobą kolejny napój izotoniczny i łapczywie wlewaląc go sobie do ust.
Delikatny powiew wiatru, spowodowany przez zamykające się drzwi, zmieszał się z intensywnym, męskim zapachem powoli słabnąc.
Zanim znikł zupełnie mógł się rozkoszować błogą ciszą, przepełniającą szatnie.
Chłopcy z AustriaTeam, nie byli może jak Niemcy czy Polacy przyjaciółmi na dobre i na złe.
Nie chodzili wszyscy razem na imprezy czy mecze piłkarskie.
Nie zwierzali się sobie z najintymniejszych sekretów. Poza skocznią, każdy miał własne, niemal zupełnie różne środowisko.
Czasem tylko po zgrupowaniu jechali się wspólnie powygłupiać, lub zjeść pizzę
Jednak nie byli też wyrafinowani i okrutni.
Umieli współczuć.
No, a przede wszystkim, cóż... Mieli oczy i potrafili użyć ich do patrzenia.
Teraz wszyscy desperacko rozważali co takiego wymyśliła gwiazda ich zespołu.
-Czyli ślubu nie będzie- ucieszył się odkrywczo Kofi- ale pies jest mój.
-Jedno nie ma nic do drugiego, tu będzie robił swoje, a tam będzie niteczką w około czerwonego paznokcia pani modelki.
-Kurcze, są miłe modelki na tym świecie. A on się zabrał za kawał farbki.
-Może właśnie dlatego? Ona go nie porani. Jest pusta w środku, nie ma serca.
-Podsumowując- zamyślił się Michi- niech znajdzie tą panienkę. Boże Kofler nie śmiej się, ja tu niczego nie węszę. Nieistotne, jaka ona jest. Istotne, że szukając jej będzie musiał się zastanowić nad wydarzeniami, które w sumie przeżywał kompletnie nieświadomie. I zobaczy jak jego Majeczka wyczytała wszystko w jakimś brukowcu, po czym perfidnie rzuciła mu się na szyję z prędkością światła.
-Ja nawet nie ujrzałem momentu, w którym się zmaterializowała- dodał Loilz.
-Wykluła się może z jaja- Andreas zapragnął podać światu kolejną teorię.
-Niezależnie od wszystkiego, chyba zarówno patrząc na bezinteresowną chęć wsparcia, jak i na nasze egoistyczne cele, tej baby trzeba się pozbyć.
-Właśnie- potwierdził Diethart- jeżeli jeszcze raz przylezie nam na skocznie to skończę karierę, są jakieś granice.
-Ostatnio weszła do boksu, jak ściągałem akurat koszulkę- poskarżył się zawstydzony Kraft.
-Napewno miała cudowny widok, który bardzo ją zaskoczył. Ale problem nie leży w twojej fizjonomii... Niektórzy mają szczęście do cudownych istotek, niczym z jakiejś krainy elfów. Inni do zwyczajnych, szarych kobietek. Natomiast Thomas... Przepraszam stary, ale jakoś go ciągnie i pcha do wariatek jednocześnie.
-Czyli sugerujesz, że z tą laską od serca Catherine może być coś nie tak.
-A kto ją może wiedzieć. Może Maja to przy niej pudelek kanapowy?


Nie rozsypuj domków z kart...
Są takie nietrwałe.
Samozapalne.
Przesączone na wylot materiałem wybuchowym...
               _______________________________________________________________
Wiecie? To nie jest opowiadanie o miłości.
Żadna nie wybuchnie i wybuchnąć nie planuje.
Buziaki:*

niedziela, 2 marca 2014

3. Ci, których kochamy.

Skoki były idealną formą lustra.
Wielkiego lustra, które ukazywały wszystkie jego błędy i potknięcia.
Każdy upadek był tylko klockiem ciągniętym przez swojego poprzednika i wlekącym za sobą następcę. Jeszcze bardziej od siebie pechowego.
Obciążającego zdrowotnie i psychicznie. Podziwiał sam siebie, za umiejętność zaciskania zębów.
Liczyło się aby wytrzymać, dotrwać do następnego sukcesu. 
Następnego wzniesienia rąk w tryumfalnym okrzyku radości...

W życiu piękne są tylko chwile.
A szczęście jest kruche i nietrwałe. Człowiek leci do niego jak niemowlę do butelki z mlekiem, a potem siedzi na podłodze i kaleczy się skorupami.
I wmawia sobie, że pomoże założenie plastra...
Dla głupich homo sapiens pomoc oznacza uśmierzenie bólu.
Ale czy to oznacza, że on przeminie? 
Przecież pod osłoną znieczulenia ciągle rozwija się nieuleczalna choroba...
A znieczulenie ustąpi.
Będzie z nas drwiło po kolejnych wynikach badań.
Gdy wyleczenie okaże się jeszcze trudniejsze...
Albo wręcz niemożliwe.
    
                                                                                                                          osiem lat wcześniej:
-Czyli co, to koniec?
Cały ostatni tydzień sezonu, zamiast trenować ćwiczył te słowa. Miały być wypowiedziane w sposób pewny, pogodny i beznamiętny. Miały być idealnym znakiem tego,iż zwraca jej wolność ratując z depresji, lub jakiegoś innego przeklętego schorzenia psychicznego. 
Miały być dowodem zgodności z własnym sumieniem, przekonaniem, że on nie czuje się obrażony czy zraniony. 
Że zawsze wyjdzie jej z pomocą, gdy tylko ona tego zapragnie.
Że nie będzie zachowywał się jak siedemnastoletni szczeniak, który po rozstaniu jedzie po swojej byłej jak po szmacie i obraża ją na forum publicznym.
Pierwszą i najważniejszą cechą jego charakteru była uczciwość.
I nienawidził siebie, za każdą chwilę, w której o niej zapomniał.
-Jeżeli chcesz to... Zwróćmy sobie wolność- kontynuował durną, sztuczną, wymuszoną przemowę.
I przerwał...
Bo nie wytrzymał. Znowu wszystko spieprzył. Nie umiał udawać, że go nie boli. Łzy pociekły po policzkach.
Chciał, aby dla niej ta chwila też była podniosła.
Chciał złączenia swojej i jej rozpaczy. Ale Cathy nie płakała. Siedziała na łóżku sztywno, bawiąc się sznurówkami swoich, dziwacznych, różowych adidasów, w których zobaczył ją po raz pierwszy.
I nagle wybuchła śmiechem. Ironicznym, chorym, zaraźliwym śmiechem psychopatki.
Po czym zaczęła klaskać w dłonie.
-Morgi- wymruczała- spadaj debilu. Nie masz się czego bać, w ciąży nie jestem.
Nie wiedział czemu go to tak zabolało.
Nie wiedział czemu pierwszy raz w życiu, gdy był z nią, trzasnął drzwiami.
I wyszedł, co oczywiste.
A potem cały dzień czuł się idiotycznie.
Bo to nie on miał problemy w tym związku.
Nie on wpadł nagle w niezrozumiały dołek.
Nie on stwierdził, że przegrał życie.
Ale on po raz kolejny wykazał się kompletnym brakiem wrażliwości.
Bo jasne, obrażała go ostatnio na każdym kroku, traktowała go jak psa. Ale przecież była jego pierwszą, młodzieńczą miłością, pierwszym dorosłym szczęściem... 

Przesiedział popołudnie zadumany patrząc w wykresy wskaźników wiatru usytuowane pod Bergisel.
Prąd wiał, zgodnie, w jedności, ku skoczkowej uciesze pod narty.
Aż tu nagle się zmienił, rozdzielił na dwa, wytworzył cholerne odgałęzienia boczne.
Już nie potrafił się zrosnąć, sprawiając psikusa siedzącemu na belce Kraftowi, który z trudem musiał ratować się przed upadkiem.
Tak jak oni...
Kiedyś idealni szaleńcy.
Pokrewieństwo dusz.
Jedno przegrzane uczuciem ciało.
A teraz rozgoryczeni, przedwcześni. ostygli emeryci, czekający biernie na rozstanie.
Nie chciał zwalać winy wyłącznie na nią, a jednocześnie, mimo, że bardzo chciał, nie umiał znaleźć swojej własnej.
Wiedział , że tu nie chodziło o innego faceta. 
Nie chodziło o banał...
Wtedy walnęłaby mu tym prosto z mostu.

Wiatr po minucie znów zrobił się pomyślny.
Pozornie taki sam.
Ale znacznie słabszy.
Gdyby przenieść go kilka lat później, gdy istniały już przeliczniki punktów, odjęto by ich znacznie mniej. Bo składał się już z innej cząsteczki.
Mniej związanej, nie mającej nic wspólnego z nieśmiertelnym huraganem. Ta pierwsza, najprawdziwsza odleciała na bok.
Bezradnie rozpłynęła się nad insbruckim cmentarzykiem.

Nigdy nie wejdziesz do tej samej rzeki...
Może lepiej by było, gdyby wierzył w starożytną sentencję?
Gdyby był człowiekiem przesądnym?
Wtedy jednym desperackim ruchem, mógłby jeszcze zapobiec tragedii...
Przeciąć tkaną przez los nić przeznaczenia.

Wracał do mieszkania pod wieczór. Jego dłoń zaciskała się nerwowo na sportowej torbie. Kolejne literki loga sponsora zlewały się jakby w klawisze pianina. Zdenerwowane palce wystukiwały na nich chaotyczną melodię.
Trzepoczącą jak niewidzialne skrzydła duchów.
Nieobliczalną i podniosłą.
Marsz...
Ale nie weselny, wygrywany przez skromne paznokietki jego małej wariatki, gdy siedziała na bocznym siedzeniu samochodu, opowiadając mu jak nazwie swoje dzieci.
Co ciekawe nigdy nie nazwała tego przyszłego cudu natury "ICH DZIEĆMI".
Może fakt ów był dla niej zbyt oczywisty?
A może wcale nie była pewna? Takczy siak to już się nie liczyło.
Nowy marsz był POGRZEBOWY...
Przekręcał klucz w zamku święcie przekonany, że stanie się coś złego. Że widok, który zastanie w środku będzie straszny.
Zaczynał się wewnętrznie przygotować do wstrząsu.
Do samotności i opuszczenia. Panował półmrok.
Resztki ozdobnej zastawy skromnie leżały na swoim miejscu.
Łazienka była przepełniona intensywnymi zapachami różnorodnych kosmetyków, na stole w kuchni spokojny starczy żywot wiodły zeschłe róże.
Blondyn delikatnie nacisnął klamkę od sypialni. Tylko tam dały się zauważyć promienie zachodzącego słońca. Cathy stała rozmarzona przy oknie.
Oparta o parapet.
Z zamkniętymi oczami.
Piękna, taka piękna...
I nienaturalnie jak na nią umalowana. Zwykle nawet na uroczystą, sportową galę nie dało się jej namówić do czegoś więcej niż delikatne pociągnięcie oczu tuszem.
Wyglądała jak istota z zaświatów...
Nic dziwnego, że chłopak podchodził do niej z czystym lękiem. Na jego widok, uśmiechnęła się jednak, tak promiennie i czysto.
Jak dawniej.
Po czym zarzuciła mu ręce na szyję.
Chciał coś powiedzieć, ale serii namiętnych pocałunków nie dało się już pod żadnym pozorem zatrzymać. Dopiero kilka minut później, gdy dziewczyna odsunęła się od niego aby zaczerpnąć trochę oddechu mógł wyszeptać.
-Porozmawiajmy. Wszystko da się uratować, mnie, ciebie, nas... A maturę w końcu zdasz, serio.
-To nie takie proste- chichotała- wcale nie proste.
-Ty zawsze musisz się śmiać?
-Przecież wiesz, że nie umiem płakać. Chyba, że ze szczęścia...
-Cathy... Będziesz mnie kochać zawsze?- zacisnął zaborczo palce na jej dłoni. Był już stuprocentowo pewien, że nie potrafi odejść.
-Oj głuptasie, głuptasie... Nie istnieje słowo zawsze - wsunęła mu ręce pod koszulkę, przesuwając je w kierunku jego paska od spodni- chcę Cię kochać tu i teraz...
Wiele lat później gdy codzienne tchnienie pierwszej miłości zastąpiły mu sporadyczne uściski Mai, pluł sobie w brodę, że nie zmusił jej wtedy do jakiś wyznań.
Że poddał się jej tak całkowicie biernie, oddając losowi pole do działania.

Tyle, że tylko w miłości potrafili się już odnaleźć. Rozumieć każdy swój gest, każdą potrzebę.
Tylko w miłości udawało się przegonić duszącą przyszłość.
Zatrzymać nieubłagalny czas.
Złączyć rozerwany na kawałki prąd wiatru.
Kochać prawdziwie...
Aż znów nie zbudził się kolejny świt.

Następnego dnia, kompletnie niewyspany pojechał na Bergisel, aby zostać mistrzem swojego kraju.
Przyszło mu to, o dziwo bez najmniejszych trudności.
Czyżby wiatr znowu miał się stać jego sprzymierzeńcem?
Zaczął uśmiechnięty wyobrażać sobie co będzie dalej...
Włożył rękę do kieszeni, po czym wystukał na klawiaturze króciutkie:
"Kocham Cię Catherine. Wiesz"
Po paru minutach niecierpliwego oczekiwania, przepleconego odbieraniem gratulacji otrzymał odpowiedź:
"Gratulacje skarbie. Pójdziemy dziś zaimprezować jak za dawnych lat? Będę czekać w klubie, tym co zawsze. Zgarnij mojego braciszka i chłopaków. I przyjeżdzajcie. Miłość nie istnieje, ale pamiętaj, że Cię kocham. Cathy".
Jego okrzyk szczęścia, musiał zadziwić wszystkich dookoła.
Nie zastanowił się, że sms ze szczegółami i to jeszcze podpisany jest cholernie dziwny...
Kompletnie nie pasujący do szalonego tworu, z którym się związał.

Wieczorem strasznie padało.
Jakby całemu niebu zachciało się wyć.
Jakby wiosna chciała zadusić szczątki zimy nie klasycznie.
Nie zgodnie z kalendarzem, nie czasowo...
Tylko nieubłaganie i wiecznie.

Przed drzwiami klubu gdy tylko pojechali czekała na nich policja.
I lekarz pogotowia ratunkowego.
Jakoś odruchowo wyczuł, że czekają akurat na nich.
-Narzeczony niejakiej Catherine?- spytał pracownik służby medycznej bez owijania w bawełnę.
-Chłopak...
-Bardzo mi przykro. Nie rozumiem, czemu ta dziewczyna odebrała sobie życie. Ale nie mogliśmy nic zrobić. Zmarła w karetce...
                        ~~~***~~~
Pamietał gdy po przyjeździe do szpitala, udarł się, że chce ją zobaczyć.
Musiał poczekać... Zgodnie z jej odwiecznym pragnieniem oddała swoje serce, jakiejś umierającej nastolatce. Zawsze mówiła, że chciała aby pracowało także po jej śmierci. 
Ale dla niego nie stanowiło to wówczas żadnego pocieszenia.
Bo co z tego, że będzie biło, skoro nie będzie tego robić, aby krew napływała do JEJ uśmiechu?
Do jej palców przygotowujących mu niedzielny obiad...
Diagnoza była taka prosta...
SAMOBÓJSTWO.
I napis, jaki zrobiła sobie na nadgarstku.
"wiesz już, że nic nie trwa wiecznie? Nie miałam powodu. Chciałam Ci tylko zrobić na złość.".
Czyżby planowała to już od dawna.
Czyżby był to ostatni akt przedstawienia, jakie odgrywała od dłuższego czasu?
Była wybitną aktorką.
Oscarową, można by rzec...

Nie mógł sobie poradzić z wyrzutami sumienia.
Za mało z nią był.
Za mało się starał.
Za mało zrobił.
Za dużo nie zrobił.
A potem ułożył sobie życie, choć w pierwszym młodzieńczym odruchu, przysięgał, że będzie sam do ostatniego dnia na ziemi.
Zaprzeczył definicji uczucia na wieki...

Bo przecież jej serce było już sercem innej osoby.
Czyli nie było jego.
                        ___________________________________________________________

Głupa idiotka znowu zanudza^^
No widzicie, długo nie wytrzymałam. Całe posypanie, posypaniem, a co jakiś czas coś skrobnąć trzeba. 
Nawet tak masakrycznego.
I cieszyć się końcówką Pucharu<3

Zaległości we większości są nadrobione, a za te które pozostały strasznie przepraszam, załatwię to.
Wiem, głupia, zła ja.
Możecie mnie nie lubić, jak chcecie:D
Buziaki:*